O seniorze teamu Bartka Zmarzlika można byłoby z powodzeniem napisać fajną książkę, tak ciekawie opowiada nie tylko o żużlu. Poniżej przedstawiamy jedynie wycinek przemyśleń Pawła Zmarzlika, ojca gorzowskich żużlowców Pawła i Bartka.
– Kiedy był pan pierwszy raz na żużlu?
– Jak sobie dobrze przypominam to w wieku sześciu lat. Rodzice zabrali mnie na mecz do Gorzowa, bo mieszkaliśmy wtedy w Barlinku. Z tych moich pierwszych zawodów zapamiętałem papierowy kapelusz, jaki dostałem na stadionie oraz ,,noski’’, które mieli zawodnicy na twarzach i przez które nikogo nie można było rozpoznać.
– Kto był pańskim idolem, kiedy zaczął chodzić pan na żużel?
– Zdecydowanie Edward Jancarz. Może dlatego, że przyjeżdżając do Gorzowa bardzo często przejeżdżałem obok jego domu przy ul. Chodkiewicza.
– Często zaglądał pan na żużel do Gorzowa?
– W różnych okresach było… różnie, ale generalnie tych wyjazdów nie zaliczałem jakoś specjalnie dużo. Parę razy w sezonie.
– A sam pomyślał pan kiedyś, żeby wsiąść na motocykl żużlowy?
– Oczywiście, chyba jak każdy mały chłopak w tamtych mrocznych czasach. Na dowód moich chęci cały czas szlifowałem technikę jazdy na rowerze. Z kolegami zawzięcie ścigałem się na prowizorycznym torze. Marzenia o pozostaniu żużlowcem pozostały jednak tylko w sferze marzeń.
– Pan jednak miał pociąg do motocykli. Skąd on się wziął?
– Zgadza się, od małego lubiłem grzebać przy różnych motorkach. I tak pozostało do dzisiaj. Lubię szczególnie odrestaurowywać stare jednoślady. Mam kilka takich w kolekcji. Kiedy zacząłem pracować zawodowo i otworzyłem warsztat ślusarski zawsze wokół mnie były motocykle. Dużo pracowałem nad dorabianiem różnych części. Zawsze, jak ktoś przyszedł do mnie po pomoc, nie potrafiłem odmówić i tak się bawiłem.
– To dlatego synowie zakochali się w motocyklach?
– Oni na nich się wychowywali. Od chwili kiedy Paweł, potem Bartek, zaczęli chodzić mieli już na czym jeździć. Do dzisiaj z sympatią wspominam rodzinne wycieczki do lasu. Najczęściej jeździliśmy w czwórkę. Dziadek, ja i synowie. Bartek już jako czterolatek dobrze sobie radził. A jak zdarzyło mu się przewrócić, to nawet nie miał siły podnieść motocykla, tylko biegł za mną i krzyczał, żebym się zatrzymał i mu pomógł. Piękne czasy.
– Jak pan zareagował, kiedy synowie przyszli zapytać się, czy mogą potrenować jazdę po torze?
– Kiedyś Bartek znalazł ulotkę Bogusia Nowaka, w której była informacja o zawodach pokazowych. Powiedziałem, żeby się obaj szykowali, to pokażę im jak wygląda żużel w wydaniu mini. Wspólnie z dziadkiem pojechaliśmy i obu chłopakom tak to się spodobało, że od razu chcieli się zapisać. Nie widziałem żadnych przeciwwskazań, gdyż nic nie robiliśmy na siłę. Chcieli się bawić, to się bawili. Bartek jeździł wtedy na simsonie i za każdym razem robił mi takie dziury na podwórku, że musiałem latać za nim z grabiami i wyrównywać teren. Robiłem to jednak z radością, bo widziałem na twarzy Bartka przyjemność z tej jazdy. Muszę tutaj jednak wyraźnie podkreślić i zawsze mu to powtarzam, że miał on sporo szczęścia wejść do żużlowego świata już przed otwarte drzwi.
– A kto je otworzył?
– Paweł. Bartek zawsze brał z niego przykład. To zrozumiałe, bo kiedy Paweł jeździł już na większych motocyklach Bartek bardzo chciał mu dorównać i dlatego cały czas był wpatrzony w starszego brata.
– Minitor to była mimo wszystko tylko zabawa. Potem przyszło już poważne ściganie na dużym torze. Kiedy najpierw Paweł, potem Bartek przyszli do pana i powiedzieli, że chcą kontynuować swoją przygodę na ,,pięćsetkach’’ to jaka pierwsza myśl naszła pana?
– Koszty. Byłem po prostu świadomy wszystkiego, szczególnie tego, jak drogi jest to sport, bo sam wszystko wtedy robiłem. Zajmowałem się pracą nad silnikami i całym osprzętem. I znałem świetnie ceny wszystkich części. Nie umiałem natomiast powiedzieć chłopakom ,,stop’’, skoro pozwoliłem im wcześniej bawić się na małych motorkach. Zacisnąłem zęby i zabawa ruszyła na nowo. Dzisiaj mogę przyznać się, że kosztowało mnie to mnóstwo wysiłku, ale nie żałuję.
– Pamięta pan pierwsze upadki Pawła i Bartka?
– Doskonale. Przy czym te na mini żużlu, choć czasami nie obyło się bez złamań, kształtowały charakter chłopaków. Potrafili oni po upadkach szybko wstać i jak nie było poważniejszego urazu natychmiast wsiadali na motocykl i dalej chcieli jechać. Pamiętam, jak Bartek parę razy miał łzy w oczach z bólu, ale twardo to ukrywał i chciał cały czas kręcić kółka.
– A jaka jest pańska reakcja po wypadkach na dużym torze?
– Naturalnym jest, że zawsze w pierwszej chwili jest przerażenie, potem szybka analiza co się stało i w razie potrzeby zorganizowanie jak najlepszej opieki medycznej. Potem już radość jak wszystko dobrze się kończy. Nawet, jak były złamania, to wszyscy później cieszyliśmy się, że kości się dobrze pozrastały i dalej można było kontynuować jazdę. Natomiast nie będę ukrywał, że jako ojciec cały czas mocno przeżywam jazdę Bartka, ale wiem też, że guza można nabić sobie idąc ulicą. Zresztą każdy sport niesie ze sobą mniejsze lub poważniejsze kontuzje. W żużlu jest o tyle niebezpieczniej, że mamy duże prędkości i spory ciężar motocykli. Kontuzje najczęściej są wtedy, kiedy zawodnik ma w trakcie upadku kontakt ze sprzętem i jego dużą masą. Zachęcam jednak, żeby nie bać się w ogóle jeździć motocyklami, niekoniecznie na torach żużlowych, ale wszędzie, gdzie jest to dopuszczalne. Kto jeździ dobrze, ten potrafi przewidywać potem trudne sytuacje na drogach, łatwiej jest mu zachować się w ekstremalnych warunkach, choćby w poślizgach.
– Na czym polega pańska rola w teamie Bartka?
– W tej chwili staram się pomagać chłopakom na każdym możliwym odcinku. Lubię jeździć samochodem, dlatego najczęściej siedzę za kierownicą, żeby wszyscy mogli w trakcie drogi trochę odpocząć. Jeszcze niedawno pracowałem przy sprzęcie, ale w tej chwili tym już się praktycznie zajmują Seweryn i Grzegorz. Ten pierwszy zaczynał u mojego boku, z czasem bardzo się rozwinął i naprawdę dużo mi pomagał w czasach, kiedy jeszcze w warsztacie zajmowaliśmy się niemal wszystkim. Kiedy przyszedł Grzesiek odsunąłem się od takiej codziennej pracy, ale dalej staram się nadzorować, czuwać, podpowiadać a, jak trzeba, dorabiać niektóre części.
– Jako kierowca, ile pan już przejechał kilometrów wożąc synów na imprezy żużlowe?
– Rocznie średnio na liczniku przybywa 80-90 tysięcy kilometrów, z czego ja spędzam za kółkiem 75 procent tego dystansu. Kiedy pomnożymy to przez czas, od kiedy Paweł zaczął jeździć, potem Bartek, to sporo się już tego nazbiera.
– Pański dobowy rekord to…?
– Ponad 2200 kilometrów. Dwa razy przejechałem jednym ciągiem, z krótkimi przerwami oczywiście, trasę z Kinic do Hiszpanii. Było to związane z wyjazdami na treningi crossowe.
– Czy pomiędzy tunerami istnieje sprzętowy wyścig zbrojeń?
– Moim zdaniem nie ma tunerów, którzy robią złe silniki. Uważam, że wszyscy czynią to na zbliżonym poziomie. Oczywiście każdy ma swoje pomysły, własne rozwiązania, które jednemu zawodnikowi pasują bardziej, innym mniej.
– To gdzie tkwi źródło sukcesu?
– Tuner musi rozumieć zawodnika, a zawodnik musi umieć przekazać informację tunerowi. Powiem wprost, że przykładowo Bartek świetnie potrafi wyczuć własne potrzeby i przekazać je na zewnątrz. Wiem, bo przecież długi czas ja robiłem mu silniki. Bartek w kilku słowach potrafił powiedzieć mi czego potrzebuje i to się sprawdzało na torze. Ci, którzy nie potrafią tego czynić, często błądzą.
– A na ile praca w parkingu przy ustawieniach ma wpływ potem na szybkość motocykli?
– Na wynik zawodnika wpływ ma mnóstwo elementów, w tym również praca w parkingu. Można mieć silnik mistrza świata i poprzez nieumiejętność jego dopasowania do toru wszystko przegrać. Przy czym dopasowywanie nie jest zadaniem prostym, pomyłki zdarzają się nawet najlepszym.
– Ogląda pan zawody z parkingu. Kiedy Bartek wyjeżdża na tor co pan najczęściej sobie myśli?
– Może tego po mnie nie widać, ale za każdym razem mam wysokie ciśnienie. Jak wszystko jest dobrze, to powolutku to ciśnienie ze mnie schodzi. Natomiast staram się zachować maksymalny spokój, bo ktoś musi. Nerwy szkodzą. Myślę, że w ogóle tworzymy taki spokojny team, gdyż wychodzimy z założenia, że to jest najlepsza droga do osiągnięcia sukcesu. A nawet jak zdarzy się porażka, to wszystkim od razu tłumaczę, że musimy wyciągnąć wnioski i jedziemy dalej do przodu, bo nazajutrz jest nowy dzień, nowe szanse.
– Pański sposób na koncentrację?
– Dla mnie oazą spokoju jest las. To jest najlepsze miejsce do przemyśleń. Lubię też polować oraz chodzić na strzelnicę.
– W trasie często trzeba posiłkować się nie domowym jedzeniem. Czego najbardziej nie lubi pan jeść na stadionach czy w przydrożnych barach?
– Cały nasz zespół, jeżeli chodzi o jedzenie, preferuje dobrą polską kuchnię. W trasie zawsze staramy się unikać przydrożnych barów, wolimy jednak miejsca, gdzie te posiłki są przygotowywane zdrowo, aczkolwiek zdarzy się również zjeść jakiegoś fast fooda. Na jedzeniu nie wolno jednak oszczędzać, bo można sporo stracić potem na zdrowiu. Najgorsze jedzenie jest chyba w Anglii, a przynajmniej mamy problemy, jak już tam jesteśmy, ze znalezieniem restauracji oferującej smaczne dania. Podobnie było swego czasu w Szwecji, ale tam zdążyliśmy znaleźć miejsca, w których można dobrze zjeść i już się ich trzymamy.
– Czy coś irytuje pana podczas zawodów?
– Jakość przygotowania części torów, a także układ niektórych parkingów. Są obiekty, gdzie podczas grzania motocykli spaliny wlatują innym do boksów i przez to mamy łzy w oczach, nie mówiąc o ciągłym podtruwaniu organizmów. Bywają ponadto kłopoty z wykąpaniem się po zawodach w ciepłej wodzie. Myślę, że zamiast zastanawiać się nad usuwaniem ojców z boksów, lepiej zająć się poprawą infrastruktury stadionowej, a przede wszystkim lepszym przewiewem w parkingach.
– Pana najszczęśliwszy dzień w żużlowym życiu?
– Dla mnie każdy dzień jest szczęśliwy, kiedy Bartek kończy go uśmiechnięty. I nie ma tutaj znaczenia, czy są to zawody ligowe, Grand Prix czy turniej towarzyski. Pewnie, że sukcesy sportowe cieszą. Pamiętam wielką radość w 2012 roku, kiedy Bartek zajął trzecie miejsce w Grand Prix w Gorzowie. Nie oczekiwaliśmy wówczas nawet awansu do półfinału, a tu spotkała nas wszystkich taka miła niespodzianka. To był moment, w którym uwierzyłem, że stać Bartka na duże wyniki.
– Dziękuję za rozmowę.